Z niemiecką precyzją

Zapraszam szefa FBI Jamesa Comeya do zwiedzenia Auschwitz. Koniecznie powinien zobaczyć tkaninę wytwarzaną z ludzkich włosów i miejsce, w którym Niemcy kazali więźniom z o ustalonych godzinach załatwiać potrzeby fizjologiczne. A także szpital, w którym ludzie w białym fartuchach wykonywali chorym więźniom zastrzyk, aby nie musieli już więcej cierpieć. Potem, aby nie pozostawić żadnego śladu ludobójstwa, ich prochy wrzucali do Wisły.

Zapraszam szefa FBI Jamesa Comeya do zwiedzenia Auschwitz. Koniecznie powinien zobaczyć tkaninę wytwarzaną z ludzkich włosów i miejsce, w którym Niemcy kazali więźniom z o ustalonych godzinach załatwiać potrzeby fizjologiczne. A także szpital, w którym ludzie w białym fartuchach wykonywali chorym więźniom zastrzyk, aby nie musieli już więcej cierpieć. Potem, aby nie pozostawić żadnego śladu ludobójstwa, ich prochy wrzucali do Wisły.

Niemiecki obóz koncentracyjny Auschwitz i Auschwitz-Birkenau zwiedzałam nomen omen 9 maja – w rosyjski dzień zwycięstwa, bowiem przewodnik zaznaczył, że wbrew temu, co mówią politycy, obóz wyzwoliła właśnie Armia Czerwona. Pojechałam tam po raz pierwszy w życiu, ale za to z pełną świadomością, że chcę i muszę zobaczyć miejsce w którym „ludzie ludziom zgotowali ten los”.

Chodziłam po barakach i placach, w których z premedytacją unicestwiono 1 mln 300 tys. ludzi, w tym 150 tys. Polaków. Dotykałam ścian przesiąkniętych ludzką krwią i niewyobrażalnym cierpieniem. Miejsc, w których Niemcy, zanim kogoś zamordowali, kompletnie i definitywnie pozbawiali go ludzkiej  godności. Pozwolę sobie w tym miejscu na kilka osobistych refleksji.

Wejście na teren obozu jest całkiem „ładne”. Obok bramy z napisem „Arbeit mach frei” (jak im udało się kilka lat temu te litery ukraść?!) stoi stara, piękna brzoza. Drzewo było niemym świadkiem życia codziennego w Auschwitz. Na „dzień dobry” idącym przez bramę do pracy więźniom, przygrywała orkiestra. Nie dlatego, że nasi zachodni sąsiedzi wydali światu Mendelssohna czy Mozarta, ale żeby krok był raźniejszy i ochota większa.

Najstarszą część obozu tworzą na pierwszy rzut oka porządne, dwukondygnacyjne, murowane budynki, a w środku m.in. idealnie zasłane piętrowe prycze (niezasłane mogły być wyrokiem śmierci). Dopiero opowieść przewodnika – w przypadku moim i moich towarzyszy podróży znakomitego Igora Bartosika (na co dzień pracownika naukowego Muzeum Auschwitz) pozbawiała złudzeń. Auschwitz było fabryką. Służyło do tego, aby maksymalnie wykorzystać człowieka, zabrać mu każdą rzecz, która może się przydać niemieckim rodzinom, a następnie się go pozbyć.

Przy czym wszystko stwarzało pozory normalności. Jak choćby szpital. Zapach medykamentów unosi się tam do dziś. Cóż z tego, skoro chorzy od razu skazani byli na unicestwienie, z tym, że mieli się nie zorientować, że tak się dzieje. Lekarz w białym kitlu był de facto katem wykonującym wyrok śmierci zastrzykiem fenolu. O medycznych „eksperymentach”, typu wszczepianie więźniom bakterii chorobotwórczych czy badaniu bliźniąt pod kątem zwiększenia populacji Niemców, nie wspomnę.

W obozie zobaczyłam na własne oczy, oprócz nieprzemożonych ilości walizek, butów czy okularów, także tkaninę wytwarzaną z ludzkich włosów, trochę przypominającą jutę. Tkanina była bardzo szorstka, ale na worki się nadawała. W Auschwitz zresztą nic nie marnowało, a zwłaszcza diamenty, pozostające po zagazowywanych ludziach, wydobywane z otworów w komorach, w których byli po śmierci paleni.

Nie wiedziałam też wcześniej, że Niemcy, ale nie pozostawić śladu po zamordowanych, wrzucali ich prochy do Wisły. Dlatego gdy obóz wyzwolono, nikt nie był w stanie oszacować, ile osób tak naprawdę w nim zamordowano. Z drugiej strony, kto by przypuszczał, że nasza piękna Wisła niosła przez cały kraj prochy tak wielu nacji...

W „starym” Auschwitz na mapie zwiedzania obowiązkowo jest też cela, w której głodową śmierć poniósł św. Maksymilian Kolbe – to jedyny przypadek w historii obozu, gdy ktoś zgłosił się na śmierć za bliźniego.

Wstrząsnęły mną do głębi drewniane baraki Birkenau, obozu zajmującego ogromny teren ponad 170 ha – Niemcy planowali stworzyć tam gospodarstwo rolne. To im się nie udało, za to z powodzeniem udawało się im traktować więźniów niczym bydło.

Więźniowie Auschwitz mogli spełniać potrzeby fizjologiczne tylko o określonych porach. Gdy weszliśmy w Brzezince do takiego baraku sanitarnego, dopiero po pewnym czasie dotarło do nas, że jesteśmy w „publicznej toalecie”, w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Proszę wyobrazić sobie trzy betonowe murki, o szerokość około 1 metra. W każdym murku symetryczne, okrągłe otwory, oddalone od siebie o 20 może 30 cm. Więźniowie z konkretnego baraku mieli na tę intymną, a w tym przypadku także zbiorową czynność, krótko określony czas. Potem zwalniali miejsca dla następnych. Fekalia spływały betonowym dnem do jednego zbiornika. Już w „starym” Auschwitz źle te sprawy wyglądały, ale Birkenau po prostu zwaliło mnie z nóg.    

Nie przypadkiem też Niemcy kazali rozbierać się do naga ludziom przed śmiercią w komorach gazowych. Oddzierali ich z godności ludzkiej tak bardzo, że już bardziej chyba nie było można. Piece oczywiście zburzono, a w miejscu, gdzie wpędzano ludzi do komór, postawiono rozległy pomnik ku czci ofiar. Przewodnik wyraził swoją dezaprobatę z tego powodu i trudno nie przyznać mu racji, bo to zdeformowało historyczny teren.

Co ciekawe, Niemcy do końca nie zwątpili w to, że jeszcze zwyciężą. Na przykład uciekając z Auschwitz wywieźli metalowe elementy pieców krematoryjnych - mieli nadzieję, że jeszcze ich do czegoś użyją.  

Na terenie obozu nie ma żadnych symboli religijnych. Jako katoliczce zabrakło mi krzyża czy choćby niewielkiej kaplicy ekumenicznej. Jednak się nie upieram; pamiętam, co działo się przed laty, gdy Kazimierz Świtoń walczył o krzyż w Auschwitz.

Wieczny odpoczynek racz im dać Panie…

Fot _dl _blogaauschwitz